Z Niechciejem na wojennej ścieżce i dobry początek roku 2016

niechciej

Cofnijmy się trochę w czasie. Jest rok 2015. Codziennie wmawiam sobie, że z impetem wrócę do robótek, odkurzę bloga, obrobię stare zdjęcia. Dziś wieczorem, najpóźniej jutro, może w weekend… Poranny szał energetyczny karmiony kofeiną niknie przykryty papierami i zaduszony dzwonkiem telefonu. Śmigając przez Warszawę przeglądam Facebooka, Instagrama i moje Feedly, i czuję się zmiażdżona ilością rzeczy, które wychodzą spod ludzkich rąk. Serio, jak sobie radzicie z pogodzeniem swoich pasji z pracą na cały etat?
Gdzie ukryliście tę cudowną maszynerię do wydłużania doby? Podzielcie się chociaż planami! Ja wstaję codziennie o 6 rano, idę do pracy, wracam z siatami pełnymi zakupów, posprzątam, coś ugotuję dla naszej dwójki, albo ugotujemy coś wspólnie, a kiedy zjemy robi się 21:00. Wtedy ja padam nosem w jakiś serial, bo tylko na to mam jeszcze siłę. No i na użalanie się nad sobą. Mam na to specjalne zasoby energii.

Obiecanki cacanki. Jestem w nich naprawdę dobra. 2015 miał przynieść rewolucję i na blogu i w całym moim procesie twórczym, ale obdarował mnie tylko marazmem i najgorszym kumplem jakiego można sobie wyobrazić – Niechciejem. Zadomowił się, skubany, i nie myślał o wyprowadzce, mimo, że już wielokrotnie zapowiadałam, że go na zbity pysk wywalę. No, ale wtedy on rzucał długie spojrzenie w stylu “przygarnij kropka” i kończyło się jak zwykle.

Całkiem fajnie mi się Niechcieja personifikowało. To on podawał mi szklankę zimnego Redd’s, przełączał kanały w telewizorze i szeptał kusząco “Jutro to zrobisz. Za tydzień zaczniesz…”. Rewelacyjnie się sprawdzał w takiej roli, ale w końcu ile można zwalać winę na postać, której nikt poza tobą nie jest w stanie sobie wyobrazić?

Powiem wam – długo. W końcu jednak niechciejowa idylla zaczęła mnie uwierać i choćbym nie wiem jak długo mościła się na kanapie w końcu przyszedł taki moment, że do leniwej łepetyny dotarło jak bardzo coś jest nie w porządku.

Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad sobą i tym czego tak naprawdę chcę.

Ktoś mi zasugerował, że mój kryzys twórczy jest spowodowany faktem, że tak naprawdę znudziło mnie rękodzieło. Że gdybym je lubiła to bym była bardziej produktywna.

Nic bardziej mylnego. Kocham to. Ten proces, tę ekscytację i dumę ze skończonej pracy.

Ale…

Frustruje mnie fakt, że nic nie kończę. Że prace się ciągną tygodniami, bo nie mam kiedy usiąść do robótek. Że Internet aż płonie od rewelacyjnych realizacji, a ja jestem wciąż w trakcie. Dołuje mnie to tak bardzo, że najczęściej nawet nie zaczynam tylko siedzę i wzdycham. Boję się niepowodzeń i tego, że nie sprostam swoim oczekiwaniom. Znacie to? Jak to możliwe, skoro w pracy jest zupełnie na odwrót i sama siebie zaskakuję produktywnością.

W końcu powiedziałam DOŚĆ.

Wydawać by się mogło, że ma to związek z noworocznymi postanowieniami, ale u mnie wystartowało z początkiem grudnia.

Zaczęłam od wysprzątania mieszkania i rozpisania planu działania w tych zimowych i ciemnych miesiącach. Jestem w trakcie testów i łatwo nie jest. Spójrzmy prawdzie w oczy – nicnierobienie i szukanie winnych wokół jest bardzo wygodne. Zawinięcie się w koc i uciekanie w kolejny sezon serialu pozwala zapomnieć o wszystkim czego się boimy. Znacznie trudniej spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać się do tego, że mamy problem. A co gorsza z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej.

Jakiś czas temu Julia z Long Red Thread napisała post o swoich problemach z koncentracją i czekającej na nią stercie rzeczy do uszycia [1]. Jak bardzo ja, procrastinator maximus, mogłam się podpisać pod każdym słowem! Julia była jedną z tych osób, które uświadomiły mi, że nie tylko ja mam problemy z ogarnięciem się. Nagle do mnie dotarło, że ta zalewająca social media propaganda sukcesu jest w dużej mierze maską pod którą kryją się grube druty, świetne kadry, masówka i duuuużo wolnego czasu. Większość osób, które wprowadzały mnie w absolutnie bezsensowne kompleksy, związało się zawodowo z rękodziełem, miało wolne zawody i możliwość dłubania ładnych rzeczy w międzyczasie, wciąż się uczyło, bądź spełniało się bez typowej pracy zarobkowej (np. w domu przy dzieciach – bardzo ważna praca, swoją drogą). Jakoś mi się tak lżej zrobiło na sercu i poczułam się lepiej ze swoim powolnym procesem twórczym i nieustannym dążeniem do ideału. Plan jak robótkować i nie zwariować przy pracy na pełen etat już w styczniu zaczął przynosić całkiem fajne efekty.

Najnowszymi są – dwie skończone chusty na drutach [2] i pierwsze wprawki na owerloku (płaszcz uszyłam!). A będzie tego więcej. Powoli, czasem bardzo powoli, ale więcej.

Trzymajcie za mnie kciuki. Ja trzymam za was bardzo mocno!

[1] Złośliwie nigdzie nie mogę znaleźć linka. :/
[2] No dobrze, do dodziergania drugiej brakuje mi 5 rządków, ale to już praktycznie koniec.

2 Comments

  1. Tak, tak, tak! Trzymam kciuki! 🙂

Zostaw po sobie ślad. Uwielbiam czytać komentarze!