Kiedy podstawa trójkąta (w końcu!) uzyskała dwa metry zabrałam się za frędzle. W przymocowywaniu pomagała mi moja przyjaciółka Marta (Marcik, jeszcze raz wielkie dzięki! :*). Tu również nie obyło się bez potknięć. Ile byśmy nie sprawdzały tyle razy okazywało się, że któregoś chwosta brakowało. Zaczęłam się nawet martwić, że wełna się skończy i będę musiała zdobyć kolejny motek, a kupiłam wszystkie, które były w sklepie. Była to jednak bardzo krótka chwila grozy. Po tych tygodniach pracy i wszystkich potknięciach po drodze okazało się, że wyliczyłam idealnie. Z czterech motków został niecały metr włóczki.
Czy już nigdy w życiu nie tknę włóczki w chabrowym kolorze? Jest to bardzo prawdopodobne. Czy nie mogłam patrzeć na gotową chustę? Wprost przeciwnie. Wyszła ślicznie. Piękny, symetryczny wzór, gęste frędzle. Prawdziwy ananasowy bukiet. Bardzo ciężko mi się było z nią rozstawać, ale przecież od początku nie była przeznaczona dla mnie tylko dla Skadii. A moja zleceniodawczyni? Cóż, była zachwycona. 🙂
O poprzednich motkach możecie przeczytać tutaj:
🙂
Piękne zdjęcia pięknej chusty, ona naprawdę jest elektryzująco kolorowa gdyby ktoś nie wierzył. I grzeje jak wściekła.